1. Skip to Menu
  2. Skip to Content
  3. Skip to Footer>

"Wspomnienia dowódcy U-Boota" - Hans Steimle

Moderatorzy: Jatzoo, dragonfly

Posty: 24 • Strona 1 z 1

"Wspomnienia dowódcy U-Boota" - Hans Steimle

Postprzez Myszkin » 04.05.06, 13:24

WSTĘP
Sierpień 1943

W upalny sierpniowy dzień dotarłem do Tulonu pociągiem z Paryża. Na stacji czekał już na mnie samochód przysłany przez dowódcę 29 Flotylli. Lejący się na miasto żar był wprost nie do zniesienia, ale pocieszałem się faktem że oto jestem na słynnym Lazurowym Wybrzeżu.
W budynku Flotylli powitał mnie jej nowy dowódca - Korvettenkapitan Gunter Jahn, który zastąpił na tym stanowisku Fritza Frauenheima. Jahn, dobrze zbudowany oficer z charakterystycznym wysokim czołem był bardzo uprzejmą i miłą osobą. Wspólnie zjedliśmy obiad, podczas którego Jahn przybliżył mi aktualny rozwój wydarzeń na Morzu Śródziemnym, obecną sytuację 29 Flotylli oraz oczywiście załogę i okręt, który miałem objąć. A rozkaz wyznaczył mnie na dowódcę U-361*. W przeciwieństwie do wielu innych świeżo upieczonych dowódców nie zostałem dowódcą nowego okrętu, z czego muszę przyznać niezbyt byłem zadowolony. Oczywiście, zaletą w tym przypadku było doświadczenie załogi, która zdobyła je podczas swoich dotychczasowych trzech patroli, ale...U-361 nosił miano okrętu pechowego. Dowodzony przez swojego poprzedniego dowódcę, Oblt Hansa Seidela okręt w czasie swojego pierwszego patrolu przebił się na Morze Śródziemne w styczniu 1943 roku, ale na tym jego szczęście się skończyło. Do dnia dzisiejszego okręt nie posłał na dno choćby najmniejszej jednostki nieprzyjaciela, a i wiele mówiło się o konflikcie jaki powstał między załogą a nielubianym dowódcą. W tej sytuacji odwołano Oblt Seidela a na jego miejsce powołano mnie - Oblt Hansa Steimle. Przede mną postawiono trudne zadanie przywrócenia załodze ducha bojowego oraz wiary we własne możliwości oraz w okręt.
Po obiedzie wspólnie z Jahnem udaliśmy się na pokład U-361, na który wchodziłem z lekkim niepokojem i ...tremą, ale nie mogłem tego po sobie pokazać. Wyprostowanej, stojącej w karnym rzędzie załodze "przedstawił" mnie pierwszy oficer, Dietrich Bahn, pełniący obowiązki tymczasowego dowódcy okrętu. Palnąłem krótką przemowę, którą zakończyłem jakimś żartem, podniesiono proprczyk nowego dowódcy i to wszystko - okręt był od teraz pod moją komendą.
Mieliśmy przed sobą trzy tygodnie, które wypełniły nam ćwiczenia i które pozwoliły nam choć trochę wzajemnie się poznać przed wyruszeniem w nasz wspólny pierwszy rej bojowy. Cała załoga szybko zresztą odzyskała ducha walki, "odżyła" po poprzednim dowódcy. To zaskakujące, ale w tak krótkim czasie zżyliśmy się ze sobą i dobrze się rozumieliśmy. Brakowało tylko jeszcze jednego - sukcesu, dzięki któremu U-361 pozbyłby się miana pechowego okrętu a ja ugruntowałbym swoją pozycję jako dowódca. A okazja do tego pojawiła się już wkrótce - pod koniec sierpnia Jahn wezwał mnie do siebie, grzecznościowo zapytał jak daję sobie radę i oznajmił, że 1 września mamy wyjść w morze. Cel: prawie centralny rejon Morza Śródziemnego, przecinający w poprzek uczęszczany szlak pomiędzy Aleksandrią a Maltą.

cdn

* typ VIIC
Myszkin
Kapitän zur See
 
Tonaż: 960.000 BRT

Dołączył(a): 24.05.05, 15:57
Lokalizacja: Ostrowiec Świętokrzyski/Warszawa

Postprzez majama » 04.05.06, 15:24

no, to ja poprosze o reszte w trybie przyspieszonym, bo sie wciagnąlem
majama
Kapitänleutnant
 
Tonaż: 340.000 BRT

Dołączył(a): 19.04.05, 13:14
Lokalizacja: Szczecin

Postprzez rico31 » 04.05.06, 21:31

oj ciekawie się zapowiada :wink:
rico31
Leutnant zur See
 
Tonaż: 135.000 BRT

Dołączył(a): 20.07.05, 19:26

Postprzez Myszkin » 05.05.06, 10:49

Patrol 1
Wrzesień 1943

Krótko po północy 1 września rzuciliśmy cumy i małą naprzód odbiliśmy od stojącego obok nas w basenie U-410. W przeciwieństwie do baz we Francji, Niemczech czy Norwegii, bazy U-Bootów na Morzu Śródziemnym nie posiadały tak charakterystycznych dla U-Bootwaffe schronów dla okrętów podwodnych. Skutkiem tego nasze okręty podczas przerw między kolejnymi patrolami narażone były na ataki nieprzyjacielskiego lotnictwa, choć zarówno w La Spezii jak i w Tulonie żaden taki poważniejszy atak nie nastąpił, co, jak miała pokazać przyszłość, miało się zmienić.
Stojąc na pomoście, obserwowałem port i zatokę nad którą leżał Tulon. Morze było spokojnie, wiał lekki wiatr, widoczność była doskonała a otaczające miasto wzgórza majestatycznie odcinały się na nocnym niebie. Kilkaset metrów przed nami szedł "dozorowiec" - była to stara ex-włoska krypa wyposażona w jedno działo, które pamiętało chyba początki tego stulecia i od której na milę śmierdziało rybami - świadectwo przeszłej kariery tej zacnej jednostki. Rzuciłem jeszcze raz okiem na pirsy i baseny bazy Mourillon (która wczesniej była bazą francuskich okrętów podwodnych, a z której teraz korzystały okręty 29 Flotylli), zwiększyliśmy prędkość do 10 węzłów i wkrótce wypłynęliśmy na ciemny i groźnie wyglądający przestwór Morza Śródziemnego.

Dotarcie do naszego sektora zajęło nam trzy dni - trzy dni wypełnione alarmami lotniczymi (zarówno ćwiczebnymi jak i tymi "prawdziwymi"), pogarszającą się pogodą i nasłuchiwaniem wieści o tym, co wokół nas się działo. A działo się nie najlepiej: nasz dotychczasowy sojusznik - Włochy, dostał właśnie zadyszki (tak uspokojali nas ci z góry), ale każdy z nas wiedział już, że to raczej śmiertelne konwulsje i że udział Włochów w tej wojnie powoli dobiega końca. Zresztą, już od pewnego czasu cały akwen Morza Śródziemnego stał się wewnętrznym morzem aliantów. Afrika Korps doznał wielu porażek, flota angielska wspomagana przez jednostki amerykańskie bezdyskusyjnie panowała w tym rejonie, Malta była bezpieczna a latem Alianci wylądowali na Sycylii i nieubłaganie parli teraz na północ.
Na okręcie początkowa atmosfera wyczekiwania ustąpiła przygnębieniu. Co rusz w eter szły nawoływania skierowane do U-458, by ten podał swoją pozycję. I nic, cisza. Czyżby i on miał dołączyć do długiej listy jednostek, które latem nie powróciły do bazy? U-303, U-375, U-97, U-755, U-414 i U-409 - to straty naszej skromnej floty śródziemnomorskiej od maja do lipca tego roku. Na Atlantyku też nie było lepiej: po "czarnym maju" przyszło "czarne lato" - tam okręty ginęły dziesiątkami.
Kiedy rankiem 9 września nasz radiotelegrafista podał mi z niewyraźną miną meldunek, wiedziałem już o co chodzi. Zostaliśmy sami, dzień wczesniej Włochy podpisały zawieszenie broni. My jednak musieliśmy dalej walczyć, innego wyjścia nie bylo.

Minął kolejny tydzień, a morze nadal było puste. Nie spotkaliśmy nikogo, jeśli nie liczyć samolotów nieprzyjaciela. I gdyby nie duża doza szczęścia to jedno z tych spotkań mogłoby się dla nas skończyć tragicznie. Zmierzchało już, kiedy niespodziewanie z jednego z nisko wiszących nad wodą obłoków wypadł nieprzyjacielski dwusilnikowy samolot. Był tak blisko, że nie było czasu by obsadzić działka, nie mówiąc już o alarmowym zanurzeniu. Rzygnął na nas ogniem swoich przednich kaemów, których pociski zabębniły po kiosku i z niesamowitym rykiem przemknął nad nami. Zdążyłem zauważyć jeszcze wiszące pod jego kadłubem bomby lotnicze. Skuleni w kiosku oczekiwaliśmy wybuchów i...nic! Widocznie zawiódł mechanizm odbezpieczania bomb w samolocie, a być może jego pilot był tak samo zaskoczony jak my tym nagłym spotkaniem. Nie czekając na dalszy rozwój wydarzeń daliśmy nura pod wodę i oddaliliśmy się z zagrożonego rejonu.
Jak się miało okazać, ten atak był dla nas zbawienny, bo...zapedził nas pod wodę. Kiedy powróciliśmy bowiem na peryskopową, hydroakustyk zameldował, że słyszy słabe odgłosy śrub od wschodu. Konwój? Obserwacja przez peryskop nic nie dała, nad wodą wieczrna mgła ograniczyła widoczność do ok 1000-2000 metrów. W miarę zbliżania się do wykrytych jednostek wiedzieliśmy już o tym, że to nie konwój. Wyglądało na to, że to idące samotnie dwa frachtowce. Widocznie atakujący nas dwie godziny wczesniej samolot, należał do powietrznej eskorty tego malutkiego konwoju, jedno więc w takim razie było pewne - wróg wiedział już o naszej obecności. Sprzyjała nam jednak coraz gęstsza mgła. Mijały minuty i w końcu w okularze peryskopu dostrzegłem wyłaniające się z mgły dwie jednostki. Szły prosto na nas ze stosunkowo dużą szybkością ok 12-13 węzłów i zygzakowały. Pierwsza wyglądała na starą jednostkę o wyporności ok 2500 BRT, druga to frachtowiec, ok 8000 BRT. Musieliśmy zareagować błyskawicznie: dane do przelicznika, otwarcie pokryw, odczekałem jeszcze chwilę na kolejny zwrot pierwszego frachtowca, który uwzględniliśmy w swoich wyliczeniach i wreszcie:
- Wyrzutnia pierwsza - uwaga! Pal!
- Wurzytnia druga - pal!
W tym momencie wydawało mi się, że słyszę z centrali drugiego oficera, który powiedział coś co brzmiało jak "dziedziczony". Nie miałem jednak czasu, by się nad tym zastanawiać, bo oto już robiliśmy lekki zwrot, celując dziobem w kierunku większego parowca. I w jego stronę pomknęły dwie torpedy. Przeciwnik nie mógł dostrzec biegu naszych torped - wszystkie cztery węgorze miały napęd elektryczny. Po ok 40 sekundach usłyszeliśmy dwie głuche detonacje a po nich kolejne dwie. Nareszcie! U-361 poznał w końcu smak krwi! Podniosłem peryskop. W tumanach smolistego dymu idący na czele frachtowiec*, właśnie kładł się na rozerwaną wybuchami burtę, drugi** natomiast miał już widoczne przegłębienie na rufę, widziałem spuszczane na wodę łodzie a przytomna załoga maszynowni wypusciła parę z kotłów. Po kilku minutach ugodzony śmiertelnie frachtowiec zadarł dziób do góry i w sykach pary zatonął rufą w pozycji pionowej. Ciagle w zanurzeniu, jak najszybciej oddaliliśmy się od tego miejsca, mogliśmy być bowiem pewni, że przeciwnik już zarzucił na nas niewidoczną sieć. Tak zakończył się dla nas jakże szczęśliwy 15 września a nasze konto mogliśmy zapisać 10 500 BRT.
Wynurzyliśmy się rankiem następnego dnia i nadaliśmy meldunek do bazy o naszym sukcesie, stanie paliwa, ruchu wrogich jednostek etc. Po kilku godzinach przyszedł radiogram z krótkimi gratulacjami oraz rozkazem zmiany naszego sektora - mieliśmy przejść na południowy wschód od Malty. W sektorze tym rozpoczęliśmy patrolowanie rankiem, 18 września. Radosną atmosferę panującą na okręcie zburzyły nieco wieści od innych naszych okrętów. Nie odzywał się zasłużony U-617 pod dowództwem kawalera Krzyża Rycerskiego Albrechta Brandiego, U-593 i U-565 meldowały z kolei o ciężkich uszkodzeniach po atakach bombami głębinowymi. Sukcesów było jak na lekarstwo. Nie był to dobry czas dla naszych okrętów...

W następnych dniach pogoda poprawiła się. Po południu 24 września jeden z wachtowych spostrzegł kilka wstążek dymu na czystym horyzoncie. Po kilkunastu minutach widzieliśmy już topy masztów, było ich wiele, co oznaczało jedno: konwój. Szedł ze wschodu, chcąc zaoewne okrążyć Maltę od południa. Zanurzyliśmy się na peryskopową i rozpoczęliśmy podejście. Nasza pozycja względem konwoju nie była zbyt dobra, jego eskorta liczyła ok 10 jednostek a co gorsza w naszą stronę już pędził niszczyciel podobny do amerykańskich klasy "Fletcher" oraz jeszcze jeden eskortowiec. Nie było czasu do stracenia, zeszliśmy na głębię oczekując nieuchronnego gradu bomb głębinowych. Słyszeliśmy niewyraźne pingi asdica, ale najwidoczniej warunki do jego pracy nie były w tym miejscu zbyt dobre, bo usłyszeliśmy przewalający się nad nami niczym pędzący pociąg niszczyciel, który jednak nie zrzucił bomb. Powęszył jeszcze trochę, zrzucił daleko od nas kilka ładunków i rozpoczął poszukiwanie wraz z drugim eskortowcem. Cichutko, możliwie z jak najmniejszą prędkością odeszliśmy na północ i oderwaliśmy się od naszych prześladowców. Kiedy po kilku godzinach wyszliśmy na peryskopową po naszych prześladowacach i konwoju nie było śladu. Z Tulonu przyszedł zaś rozkaz powrotu do bazy.

Nie obyło się bez komplikacji. Odniesiony sukces oraz sprzyjające nam szczęście rozprzęgły widocznie dyscyplinę na okręcie, bo w nocy z 25 na 26 września jeden z wachtowych zdecydowanie zbyt późno dostrzegł szarżujący na nas niszczyciel. Alllaaaarm! Mieliśmy zaledwie 40 metrów głębokości, gdy wokół nas zaczęły rozrywac się bomby. Pękły tarcze wskaźników, płyty podłogowe wystrzeliły na metr w górę, raniąc przy tym kilku ludzi a z włazu w kiosku trysnęła woda. Nasza sytuacja była ciężka. W czasie gdy niszczyciel robił nawrot, my schodziliśmy głębiej na gwałt próbując uszczelnić właz i opanować inne mniej groźne przecieki. Po kilku minutach ponownie posypał się na nas grad bomb, rzucając ludźmi o ściany i zrzucając na podłogę wszystko to, co nie było przymocowane na stałe. Na szczęście przecieki zostały szybko zlikwidowane. Wróg trzymał nas jednak w żelaznym uścisku i z wielkim trudem uniknęliśmy zagłady po trzecim i czwartym ataku. Nie było rady, zeszliśmy na 190 metrów i powoli wypełzaliśmy spod szponów naszego prześladowcy...
Kilka godzin później polowanie zakończyło się tak samo nagle, jak się zaczęło. Po jednym z kolejnych ataków niszczyciel odszedł po prostu na południowy wschód, dając nam w tym rejsie kolejny dowód na to, że U-361 nie był już pechowcem. Kiedy wynurzyliśmy się na powierzchnię oczom naszym ukazał się opłakany widok. Obydwa nasze stanowiska 2 centymetrowych działek zostały doszczętnie zniesione a reling kiosku był powyginany w jakieś fantastyczne kształty. Taki był skutek pierwszego ataku. Naszego gapowicza-wachtowego nawet nie musiałem dyscyplinować: kuksy, szturchańce i złośliwe komentarze reszty załogi były dla niego wystarczającą karą.

27 września w godzinach popołudniowych na nasze spotkanie wyszedł nasz stary, śmierdzący rybami znajomy. Była piękna wrześniowa pogoda, a Tulon lśnił w otoczeniu zielonych lasów pokrywających okoliczne wzgórza. W pewnym momencie przypomniały mi się słowa drugiego oficera tak niewyraźnie przez niego wypowiedziane w czasie naszego ataku na frachtowce. Zapytałem go, co miał wtedy na myśli mówiąc "dziedziczony". Drugi uśmiechnął się od ucha do ucha i powiedział: "Rozdziewiczony, Panie Kapitanie. Nasz okręt został wtedy rozdziewiczony". Marynarze z towarzyszącego nam w bliskiej odległości eskortowca musieli zachodzić w głowę co mogło sprawić, że pięciu facetów znajdujących się na pokiereszowanym kiosku okrętu podwodnego zgiętych w pół śmieje się do rozpuku, zamiast uważnie prowadzić obserwację toru wodnego. Nie było to zbyt rozsądne, ale byliśmy chyba wtedy usprawiedliwieni.
Przycumowaliśmy do stojącego przy nabrzeżu U-407 a na nasze powitanie wyległa część załogi tego ostatniego oraz ludzie ze sztabu 29 Flotylii. Jahn wszedł na nasz pokład i podając mi z uśmiechem rękę rzucił: "Witam potrójnego szczęściarza!" Brodaci, zmęczeni, ale szczęśliwi przekazaliśmy okręt stoczniowcom a sami udaliśmy się do koszar marząc o prysznicu, miękkej pościeli i wszelkich rozkoszach życia na lądzie.

* s/s "Chadd's Ford", rok budowy 1913, 2731 BRT
** s/s "Empire Gilbert", rok budowy 1938, 7806 BRT
Myszkin
Kapitän zur See
 
Tonaż: 960.000 BRT

Dołączył(a): 24.05.05, 15:57
Lokalizacja: Ostrowiec Świętokrzyski/Warszawa

Postprzez Myszkin » 05.05.06, 15:28

Urlop
Październik/Listopad 1943

Przez pierwszy tydzień po powrocie z patrolu w ogóle nie zbliżałem się do okrętu. Do swojej dyspozycji dostałem piękne mieszkanie w kamienicy przy placu Gabriela Peri, pośrodku którego znajdowała się piękna, ogromna fontanna. Każdego ranka szum wody z tejże fontanny budził mnie, a ja zrywałem się z łóżka myśląc, że to przeciekający właz w kiosku naszego okrętu.

Część załogi pojechała na urlop do Niemiec, reszta pozostała na okręcie. Pewnego dnia zadzwonił do mnie oficer ze sztabu Flotylli i oznajmił, że prędko w morze nie wyjdziemy. Okręt odniósł bowiem dość znaczne uszkodzenia w walce, a przy tym Tulon jako baza U-Bootów nie posiadał tak dobrze rozwiniętej organizacji, jak choćby bazy we Francji. Musieliśmy poczekać i nie było na to rady. Na początku października udałem się więc do Niemiec, gdzie zamierzałem odwiedzić swoich rodziców. Podróż do Paryża upłynęła mi szybko i przyjemnie, gorzej było dotrzeć do Siegen, które znajduje się kilkadziesiąt kilometrów od Kolonii. Szczególnie właśnie w dużych miastach widać było ogromne zniszczenia od alianckich nalotów, zmęczenie oraz rezygnację na twarzach ludzi. Bez zwłoki więc ruszyłem przez Siegen do mojego rodzinnego miasteczka Neunkirchen, jednej z pereł Nadrenii-Westfalii. Tu nie było śladów wojny, jeśli nie liczyć tego, że doskonałą większość mieszkańców tej mieściny stanowiły kobiety. Życie płynęło tu spokojnie i leniwie. Rodzice powitali mnie tak, jakbym wrócił z zaświatów, znałem ich i wiedziałem, że nie dadzą się nabrać na propagandę, która mówiła o zwycięskim pochodzie U-Bootwaffe. Byli ciekawi wszystkiego: życia na okręcie, niebezpieczeństw, Lazurowego Wybrzeża. Niestety, tu usłyszeliśmy to, że nasi jeszcze niedawni sojusznicy Włosi, stanęli w połowie października po stronie aliantów. Cóż, przynajmniej skończyła się ta niepewność. Matka jak zwykle nie mogła odżałować moich przerwanych wraz z wybuchem wojny studiów prawniczych. W domu rodzinnym czas tak szybko leciał i po dwóch tygodniach, 22 października serdecznie żegnany przez rodziców, wyruszyłem ponownie przez Paryż w drogę do Tulonu.

Dwa dni później na paryskim dworcu wsiadłem do pociągu, bogato zaopatrzony w rzeczy, które zabrałem z domu, przede wszystkim w książki Dostojewskiego, które swego czasu tak namiętnie czytałem. Zagłębiony w lekturę "Idioty" nie zauważyłem nawet, kiedy do mojego przedziału wsiedli inni podróżni i pociąg ruszył. Nie zauważyłem więc też tego, że naprzeciw mnie usiadła kobieta. Piękna kobieta.

Sophie

Zmęczony lekturą podniosłem wzrok i doznałem dziwnego uczucia, które nie tylko Francuzi zwą "deja vu". Przede mną, także czytając książkę, siedziała średniego wzrostu kobieta o pięknych, spływających na ramiona ciemno kasztanowych włosach. Z jej ubioru, ze sposobu w jaki siedziała przebijała elegancja i szyk, które podkreślały dodatkowo jej piękne dłonie o mlecznej, jedwabistej skórze. Próbowałem dostrzec także pochyloną twarz mojej towarzyszki podróży, ale nie było to takie łatwe ze wględu na powoli zapadający w przedziale mrok zbliżającej się nocy. Widocznie musiała jednak zauważyć mój bądź co bądź natarczywy wzrok, bo nagle podniosła oczy i wreszcie dostrzegłem jej pięknie zaokrągloną twarz i smutne, szaroniebieskie oczy. Speszony, szybko odwróciłem głowę, udając, że z niezwykłym zaciekawieniem oglądam przesuwające się za oknem jakże charakterystyczne dla francuskiej prowincji pola, tu i ówdzie poprzecinane winnicami.

Oczy. Właśnie te jej oczy. Odtąd towarzyszyło mi absurdalne uczucie, że skądś je znam, choć było to niemożliwe. Nieznajoma wyglądała na Francuzkę i z pewnością nią była, zresztą Niemkom taka elegancja jest obca. A ja we Francji byłem dopiero od dwóch miesięcy a przed wojną w ogóle z Niemiec się nie ruszałem, mała więc była szansa, że mogliśmy się gdzieś wcześniej spotkać.

Pukanie. Wszedł konduktor. Byłem ciekaw dokąd też udaje się moja nieznajoma i w duchu modliłem się o to, by także jechała do Tulonu. Widocznie moje modły zostały wysłuchane, bo przed oczami mignął mi jej bilet z napisem Tulon. Przed nami była więc jeszcze cała noc podróży. Za oknem zapadły ciemności, ucichł gwar rozmów podróżnych, przyćmiona lampka w przedziale dawała tylko skąpe światło, na tyle silne jednak, że widziałem zarys twarzy mojej śpiącej już towarzyszki. Rozmyślając i upajając się tym niespodziewanym dla mnie darem przesiadziałem w tym dziwnym stanie prawie całą noc, sen zmógł mnie dopiero wczesnym rankiem. O Dostojewskim nie było mowy.

Obudził mnie gwizd lokomotywy wtaczającej się na peron dworca tulońskiego. Kiedy otworzyłem oczy spotkałem utkwiony we mnie ten smutny wzrok Nieznajomej. Ciężko mi opisać uczucie jakiego wtedy doznałem - nadzieja, radość? Nie zastanawiałem się zresztą zbyt długo nad tym, ponieważ w chwilę później Nieznajoma podniosła się chcąc wyjść z przedziału a ja nieoczekiwanie zostałem obdarowany lekkim uśmiechem jej pięknych ust. Zupełnie oszołomiony, odprowadziłem ją wzrokiem, nie wiedząc za bardzo, czy to jawa, czy sen. Jak z oddali dobiegł mnie jeszcze okrzyk: "Tuuuulooooon, proooszę wysiaaadaać!" Tak oto się zakochałem.
Myszkin
Kapitän zur See
 
Tonaż: 960.000 BRT

Dołączył(a): 24.05.05, 15:57
Lokalizacja: Ostrowiec Świętokrzyski/Warszawa

Postprzez rico31 » 05.05.06, 21:53

Myszkin uważaj ona może być szpiegiem :wink:
rico31
Leutnant zur See
 
Tonaż: 135.000 BRT

Dołączył(a): 20.07.05, 19:26

Postprzez rico31 » 06.05.06, 01:46

mam nadzieje że opisujesz swoja kampanie bo jak nie to gafę walłem z ty szpiegiem :D
rico31
Leutnant zur See
 
Tonaż: 135.000 BRT

Dołączył(a): 20.07.05, 19:26

Postprzez majama » 06.05.06, 12:41

Ja myśle że Myszkin wziąl sie za tłumaczenie jakiejs książki, której na pewno nie czytałem.
majama
Kapitänleutnant
 
Tonaż: 340.000 BRT

Dołączył(a): 19.04.05, 13:14
Lokalizacja: Szczecin

Postprzez Myszkin » 08.05.06, 13:11

majama napisał(a):Ja myśle że Myszkin wziąl sie za tłumaczenie jakiejs książki, której na pewno nie czytałem.

Majama - Jeśli to miał być komplement, to dziękuję. :oops: :wink:



Wyjście

Wojna to nie jest jednak zbyt dobry czas na miłość. Moją Nieznajomą straciłem z oczu, a wkrótce pochłonęły mnie różne sprawy i obowiązki związane z okrętem. Odpoczywałem w moim tulońskim mieszkaniu jeszcze przez tydzień, ale już od początku listopada powróciłem można powiedzieć na dobre na okręt i przebywałem na nim przez większość każdego dnia. Wspólnie z głównym mechanikiem musieliśmy dopilnować wielu rzeczy po francuskich stoczniowcach, którzy nie ukrywali już zdaje się, po czyjej stoją stronie i kto wygra wojnę. Nasz okręt zaleczył rany, otrzymał nowe uzbrojenie przeciwlotnicze, ogród zimowy i nowe malowanie. Martwiło mnie tylko to, że nie było szans na razie na to, by wyposażyć go w nowe urządzenia ostrzegające przed nieprzyjacielskimi środkami radiolokacji a wszyscy wiedzieli, że stary Metox jest już do niczego. Ponownie byliśmy zatem skazani na własne oczy i uszy. Alianci tymczasem wciąż parli do przodu i zdobywali coraz większą przewagę na lądzie, morzu i w powietrzu. Co rusz dochodziły nas złe wieści - w drugiej połowie października zamilkł U-431 pod dowództwem Kawalera Krzyża Rycerskiego Kptlt. Wilhelma Dommesa i już więcej się nie odezwał, inne okręty zaś zbierały niezłe cięgi przy zupełnym braku sukcesów. Jedyną pocieszającą wieścią była ta o tym, że Albrecht Brandi, popularny "Adi", żyje i ma się dobrze. Okazało się, że w połowie września jego okręt został zaskoczony przez samolot w pobliżu marokańskiego wybrzeża. Artylerzyści zdołali co prawda zestrzelić nieprzyjacielski płatowiec, ale ten zdążył zrzucić bomby, które ciężko uszkodziły U-617. Adi musiał więc wysadzić okręt, a cała załoga dotarła do hiszpańskiego brzegu, gdzie została internowana. Osadzony w obozie dla oficerów, Adi wkrótce stamtąd zbiegł i po zupełnie wariackiej ucieczce przez połowę Europy dotarł do Berlina, gdzie złożył meldunek Donitzowi. Tak, Brandi to był udany typ.

W połowie listopada z urlopu wróciła ostatnia partia załogi i wreszcie w komplecie mogliśmy "odkurzyć" okręt i siebie samych. Przez kilka dni wychodzilismy na zatokę, by przeprowadzać próby i ćwiczenia. Życie znów nabrało swojego szybkiego, wojennego tempa. Wyjście na nasz kolejny patrol wyznaczono na 24 listopada.

Tego dnia była piękna, słoneczna pogoda. Po południu odcumowaliśmy od nabrzeża bazy Mourillon i wolno ruszyliśmy w stronę zatoki. Żegnali nas ludzie z załóg pozostałych w bazie siedmiu okrętów. Jesień zdążyła już pokryć drzewa ferią ciepłych barw, tworząc na zatoczce zupełnie sielską atmosferę. Okręt leniwie przyjmował muskanie niskich fal, leciutko się kołysząc. Skacowani i wymęczeni po przeżyciach ostatniej nocy, którą zapewne spędzili w przybytkach rozkoszy, marynarze zeszli już pod pokład. "Łajdaczą się ze strachu. Potrzebują tego, jak grabarz wódki", powiedział kiedyś dowódca jednej z francuskich flotylli. "Zaraz, kto to mógł być" - oparty o reling, próbowałem sobie przypomnieć nazwisko tego dżentelmena. Moje rozmyślania przerwał dochodzący gdzieś z oddali niski, złowieszczy pomruk. Samoloty! To pewnie nalot! Natychmiast ogłoszono alarm na okręcie. O zanurzeniu w tym miejscu nie mogło być mowy. Marynarze z obsługi naszych działek już wyskoczyli na pokład, w pośpiechu zakładając na głowy hełmy. Rozkazałem rozpocząć zygzakowanie i zwiększyć prędkość, ale nie mogliśmy iść zbyt szybko ze względu na wąski tor wodny. Wymieniliśmy jeszcze sygnały z towarzyszącym nam "eskortowcem" i w napięciu oczekiwaliśmy na rozwój wydarzeń.

Nadchodziły od strony morza - z południa, niczym ogromne ciemne ptaki. Fala za falą, dziesiątki czterosilnikowych samolotów na dość wysokim pułapie. "To chyba B-17!" - krzyknął jeden z naszych marynarzy o sokolim wzroku. Widać było wyraźnie, że kierują się w stronę portu. Zawyły syreny, wkrótce wokół samolotów zaczęły rozrywać się pociski. Nie na wiele się to zdało - od jednego z samolotów oderwało się skrzydło i ten, pikując spadł na znajdujące się blisko portu przedmieścia Tulonu. Choć należało zająć się własną skórą, nie mogłem oprzeć się obserowaniu unieruchomionych w bazie naszych siedmiu U-bootów: U-380, U-73, U-450, U-371, U-593, U-410 i U-642. Jeszcze wczoraj z ich dowódcami piłem koniak w "La Nymphee", naszej "bazie wypadowej" przed każdym z patroli.

Oto już w porcie wykwita dzisiątki fontann i wybuchów, które dochodzą nas jak odległe grzmoty. Niestety, bomby rozrywają się także w basenach bazy Mourillon, w okularach lornetki widzę kołyszące się na wszystkie strony szare kadłuby naszych okrętów i biegnących po nabrzeżach marynarzy, tam musi być teraz piekło. Gdzie są nasze samoloty? Wszystko trwa może 20-25 minut i nagle grzmoty i błyski ustają. Drapieżne ptaki zawróciły nad morze, zostawiając za sobą zasnuty dymami i tonący w morzu pożarów Tulon. Nas szczęśliwie nalot ten ominął, najedliśmy się strachu. Rozkazałem wysłać tylko medlunek do bazy o tym, że z nami wszystko w porządku i że kontynuujemy drogę do sektora. Nie najlepiej zaczął się dla nas ten drugi patrol...
Myszkin
Kapitän zur See
 
Tonaż: 960.000 BRT

Dołączył(a): 24.05.05, 15:57
Lokalizacja: Ostrowiec Świętokrzyski/Warszawa

Postprzez The Edge » 11.05.06, 10:10

..................tylko pasjonaci są rzeczywistymi fachowcami (moim zdaniem) ;)
To książka, czy naprawdę Twoje? ;)
The Edge
Leutnant zur See
 
Tonaż: 154.000 BRT

Dołączył(a): 20.04.06, 10:39
Lokalizacja: Wrocław

Postprzez Myszkin » 11.05.06, 10:30

Moje, moje, ale jak to teraz czytam to wydaje mi się to strasznie naiwne. No ale nic, pogryzmolę jeszcze trochę, znaczy się - cdn!
Myszkin
Kapitän zur See
 
Tonaż: 960.000 BRT

Dołączył(a): 24.05.05, 15:57
Lokalizacja: Ostrowiec Świętokrzyski/Warszawa

Postprzez The Edge » 11.05.06, 12:16

Myszkin napisał(a):Moje.
.......... :shock: ......................... :shock: :shock:
Zadałem pytanie z szacunku dla tego, co robisz - z góry zakładając, że to książka.... A teraz nie wiem, co powiedzieć..... :shock:
:)
The Edge
Leutnant zur See
 
Tonaż: 154.000 BRT

Dołączył(a): 20.04.06, 10:39
Lokalizacja: Wrocław

Postprzez Marriano » 11.05.06, 12:19

A ja powiem tylko tyle, że bardzo mi się podoba. Podbał mi sie fragment jak Hans spotyka tę francuzkę w pociagu. :D

Bardzo fajne! Mam nadzieję, że szybko pojawią sie kolejne fragmenty.
Marriano
Oberfähnrich zur See
 
Tonaż: 96.000 BRT

Dołączył(a): 18.03.06, 00:19
Lokalizacja: W-wa

Postprzez Myszkin » 11.05.06, 13:04

Dziękuję Wam :oops: :)
Myszkin
Kapitän zur See
 
Tonaż: 960.000 BRT

Dołączył(a): 24.05.05, 15:57
Lokalizacja: Ostrowiec Świętokrzyski/Warszawa

Postprzez majama » 11.05.06, 17:02

Mi tez sie podoba i tez stawiałem ze to fragmenty jakiejs książki, a teraz nie wiem czy nie powinienes poszukac wydawcy.
majama
Kapitänleutnant
 
Tonaż: 340.000 BRT

Dołączył(a): 19.04.05, 13:14
Lokalizacja: Szczecin

Postprzez The Edge » 12.05.06, 09:35

majama napisał(a):Mi tez sie podoba i tez stawiałem ze to fragmenty jakiejs książki, a teraz nie wiem czy nie powinienes poszukac wydawcy.
Wszak parę egzemplarzy już sprzedał, można powiedzieć ;) Nawet będę się licytował o pierwszy egzemplarz w specjalnej oprawie i dedykacją Autora ;)
The Edge
Leutnant zur See
 
Tonaż: 154.000 BRT

Dołączył(a): 20.04.06, 10:39
Lokalizacja: Wrocław

Postprzez Myszkin » 12.05.06, 16:31

Patrol 2
Grudzień 1943

Powróciliśmy szybko w tryby naszego wojennego rzemiosła. Rozkaz dowództwa rzucił nas tym razem na wschód od Pantelerii. Droga do naszego rejonu zajęła nam kilka dni - częste zanurzenia i alarmy lotnicze skutecznie utrudniały nam życie. Ożywione rozmowy wśród załogi szybko ucichły, zastąpione przez specyficzną atmosferę panującą w czasie patrolu na okręcie podwodnym - paradoksalne połączenie nudy i pełnego napięcia oczekiwania. Niezmienny rytm wacht, wschodów i zachodów słońca i księżyca, nieustanna karuzela pomiarów, namiarów, zliczania pozycji, wysyłanych radiogramów. Gdyby chociaż coś się działo! Mijały bowiem kolejne dni, a my, jeśli nie licząc częstych patroli lotniczych, nie widzieliśmy nawet wroga. Cóż to za okropne uczucie: w całej Europie toczy się wojna, a my tu sobie siedzimy i nie mamy na nic wpływu - czuliśmy się odstawieni na boczny tor. Łączność ze światem zapewniało nam tylko radio - regularne meldunki okrętów o uszkodzeniach, ciężkich bombardowaniach, wezwania z bazy o podanie pozycji, warunków pogodowych, ale ani słowa o sukcesie. Nic. Znużenie i przygnębienie ogarnęło całą załogę.

Wreszcie, zgodnie z prawem serii, rankiem 18 grudnia odebraliśmy jedną po drugiej wiadomości od okrętów, które przebiły się na Morze Śródziemne: były to U-230, U-450 i U-642. Ich załogi miały naprawdę dużo szczęścia, bo tylko od tego zależało skuteczne przedarcie się przez Cieśninę Gibraltarską na tym etapie wojny. Nie minęło kilka godzin, gdy przyszedł adresowany do nas potrójnie zaszyfrowany meldunek, "tylko dla oczu dowódcy". Rozkaz wyznaczał nam nietypowe zadanie: mieliśmy skrycie rozpoznać podejścia portu w Neapolu. Zadanie to mieliśmy wykonać w Wigilię i pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia. Data ta wyznaczona została nieprzypadkowo - w bazie widocznie liczono na osłabioną w tych dniach czujność przeciwnika. Był tylko jeden szkopuł: skryte podejście. Będzie to bradzo trudne, pomyślałem, przy tej ilości lotniczych i morskich jednostek wroga? Poza tym rozkaz był jasny: nie atakować! Tylko skryte rozpoznanie - zadanie żmudne, dużo wymagające od załogi a jednocześnie pozbawiające ją należnego jej przywileju powrotu do bazy w glorii chwały.

Tego samego dnia opuściliśmy nas dotychczasowy sektor i rozpoczęliśmy wędrówkę dookoła zajętej przez Aliantów Sycylii. Nie musieliśmy się zbytnio śpieszyć, mieliśmy bowiem sześć dni na to, by pokonać w sumie niewielki dystans dzielący nas od Neapolu. Po naradzie z oficerami i opracowaniu szczegółowego planu podejścia, poinformowałem całą załogę o czekającym nas trudnym zadaniu. Tak jak się tego spodziewałem, wszyscy przyjęli je z uczuciem ulgi, wreszcie można było zająć czymś dłonie, wreszcie pojawił się temat do rozmowy.

Szliśmy wolno, w dzień schodząc na 40-50 metrów głębokości, tak by nasz cień nie był widoczny z powietrza w przejrzystych wodach Morza Śródziemnego. Mieliśmy ignorować wszelkie nawiązane kontakty, chociaż jak się okazało i tak na nic się nie natknęliśmy, to był po prostu parszywy miesiąc. W dzień większość załogi odpoczywała, wynurzaliśmy się nocą, by naładować baterie i zaczerpnąć świeżego powietrza. Kilka godzin ładowania baterii i z powrotem w głębiny.

Tuż po północy 24 grudnia szliśmy na powierzchni, ładując akumulatory. Do zanurzenia pozostało jeszcze około trzydziestu minut, stojąc na pomoście rozkoszowałem się więc chłodnym, morskim powietrzem. Pracujące na "pół naprzód" diesle sprawiały, że przez okręt przechodziło regularnie drżenie, dobrze wyczuwane poprzez osłonę pomostu. Myślałem o czekającym nas zadaniu, gdy nagle poczułem silne uderzenie gdzieś o kadłub okrętu i towarzyszący mu głuchy odgłos. Okrętem szarpnęło, jak gdyby jakaś gigantyczna dłoń przytrzymała go w swych szponach, by po chwili puścić go wolno. Cóż to mogło być? Wokół nas cisza i spokój, noc była ciemna, atak nieprzyjacielskiego okrętu podwodnego był właściwie wykluczony. Jedno co się zmieniło to praca silników, pracowały teraz nierówno, szarpały. Zszedłem do centrali. "Meldować", rzuciłem. Wkrótce zaczęły spływać medlunki z kolejnych przedziałów - nic, żadnych przecieków, uszkodzeń, niepocieszony był tylko kucharz - to szarpnięcie rozbiło dużą część zastawy stołowej. I tyle? Wąpliwości rozwiał niebawem główny mechanik: łożysko lewego wału przegrzewa się, prawdopodobnie wał został skrzywiony przy kolizji. Wszystko jasne. Wkrótce do naszych uszu dobiegł piłujący jazgot uszkodzonego łożyska, nie było więc rady - odstawiliśmy ładowanie akumulatorów, rolę wału napędzającego przejął prawy wał. To tajemnicze zderzenie (pod nami według map rozpościerała się dwustumetrowa głębia) ograniczyło w znaczny sposób naszą sprawność bojową, musiałem więc przerwać ciszę radiową i zameldować o uszkodzeniach, oczekując na dalsze rozkazy. Nie miałem przy tym złudzeń, co do tego czy będziemy mogli kontynuować naszą misję. Wkrótce przyszedł rozkaz o odwołaniu naszego zadania i powrocie do bazy. Z dużej chmury mały deszcz.

Atmosfera na okręcie znów zaczęła więc przypominać tą panującą na stypie - apatia i znużenie były wszechobecne. Humorów nie poprawiały nam przechwytywane wiadmości: U-593 i U-73 (tak, ten słynny pogromca HMS "Eagle"!) nie odzywały się od dłuższego czasu i właściwie to mogliśmy się już spodziewać najgorszego. Szczególnie bolała ewentualna strata U-593, dowodzonego przez weterana, Kptlt Gerda Kelblinga, powszechnie szanowanego i lubianego dowódcę, jedynego w 29 Flotylli, który dowodził tak długo swym okrętem, od momentu przyjęcia go do służby w 1941 roku.

Wydawało się, że nasza powrotna wędrówka, wzdłuż południowych brzegów Sardynii i dalej na północ, wlecze się w nieskończoność. W miarę zbliżania się do Tulonu, nastroje na okręcie poprawiały się, wszyscy zdążyliśmy bowiem już zatęsknić za stałym lądem a i nie bez znacznia było zakończnie tego pechowego w gruncie rzeczy dla nas patrolu. 2 stycznia o szóstej rano, rzuciliśmy cumy w oszpeconej listopadowym nalotem bazie Mourillon. Nie wiedziałem jeszcze, że wkrótce miał się zacząć zupełnie nowy etap mojego życia.
Myszkin
Kapitän zur See
 
Tonaż: 960.000 BRT

Dołączył(a): 24.05.05, 15:57
Lokalizacja: Ostrowiec Świętokrzyski/Warszawa

Postprzez The Edge » 13.05.06, 19:23

....jak to w serialu bywa - zakończenie takie, że już patrzę w program, kiedy następny odcinek ;)
The Edge
Leutnant zur See
 
Tonaż: 154.000 BRT

Dołączył(a): 20.04.06, 10:39
Lokalizacja: Wrocław

Postprzez Venasque » 25.05.06, 13:12

Swietne! Dopiero teraz to znalazlem :) Czekam na kolejne czesci! A moze dlatego nie piszesz ostatnio ze szukasz wydawcy? ;)
Venasque
Leutnant zur See
 
Tonaż: 136.000 BRT

Dołączył(a): 09.01.06, 16:57
Lokalizacja: Szczecin

Postprzez The Edge » 26.05.06, 08:22

Venasque napisał(a):Czekam na kolejne czesci!
....ja czekam
Ty czekasz
On czeka.
My czekamy!
Wy czekacie też?
Oni czekają! :D :wink:
Szanowny Panie Moderatorze!
Prezent ślubny: Złota Łódka: żebyście zawsze mieli czym wrócić do domu.... :!: 8) ....zabrałem ją do się, tam czekac na Ciebie będzie, gdyż tutaj źli ludzie mogliby JĄ ukraśc ;)
The Edge
Leutnant zur See
 
Tonaż: 154.000 BRT

Dołączył(a): 20.04.06, 10:39
Lokalizacja: Wrocław

Postprzez Kapitan Łukasz » 30.05.06, 12:27

No Myszkin duży popyt!

Czekamy,czekamy i nie mozemy się doczekać następnej czesci :wink:
Kapitan Łukasz
Oberfähnrich zur See
 
Tonaż: 97.000 BRT

Dołączył(a): 11.04.06, 21:41
Lokalizacja: Warszawa

Postprzez Brodołak » 30.05.06, 12:29

Oj a ciekawość zaostrza apetyt :wink:
Brodołak
Admiral
Admiral
Moderator Team
 
Tonaż: 1.770.000 BRT

Dołączył(a): 04.01.06, 13:36
Lokalizacja: Piastów

Postprzez Myszkin » 30.05.06, 13:08

Bardzo się cieszę, że się podoba. :) Obiecuję, że niedługo (naprawdę niedługo) zamieszczę dalszą część wspomnień Hansa.
Myszkin
Kapitän zur See
 
Tonaż: 960.000 BRT

Dołączył(a): 24.05.05, 15:57
Lokalizacja: Ostrowiec Świętokrzyski/Warszawa

Postprzez Kapitan Łukasz » 30.05.06, 20:13

Myszkin napisał(a):Bardzo się cieszę, że się podoba. :) Obiecuję, że niedługo (naprawdę niedługo) zamieszczę dalszą część wspomnień Hansa.


Trzymam za słowo i niecierpliwie czekam 8)
Kapitan Łukasz
Oberfähnrich zur See
 
Tonaż: 97.000 BRT

Dołączył(a): 11.04.06, 21:41
Lokalizacja: Warszawa


Posty: 24 • Strona 1 z 1

Powrót do SH III



Kto przegląda forum

Użytkownicy przeglądający ten dział: Brak zidentyfikowanych użytkowników i 5 gości

cron