1. Skip to Menu
  2. Skip to Content
  3. Skip to Footer>

Podwodni myśliwi

Data utworzenia:
30.05.2004
Autor:
Ewa Żerdzińska; Zdjęcia oraz film: Silvestr Peknik, Wojciech Jeznach

Życie jest rumakiem, który nie znosi tchórzliwego jeźdźca.
Iason Evangelu

 

Okręt podwodny kojarzy mi się z zamkniętą puszką. Gdy nurkuję na wrakach takich jednostek, myślę o ich załogach. Jaką silną psychikę musieli mieć marynarze znosząc piekielne warunki podwodnej służby. Każdy z nich od kapitana po mechanika musiał przecież zdawać sobie sprawę, jak niewielkie mają szanse na ratunek w awaryjnej sytuacji. A byli to ludzie w moim wieku - opowiadał młody, ale już doświadczony nurek techniczny Tomek Wróblewski.

Opieraliśmy się o reling HESTII i patrzyliśmy w połyskującą w słońcu wodę. Po tym, co usłyszałam od Tomka, zastanawiałam się, o czym myśleli młodzieńcy wstępując do U-Bootwaffe - formacji niemieckich okrętów podwodnych. Czy chęć służby w elitarnych szeregach floty promowanej przez niemiecką propagandę była tym powodem, dla którego pozwalali zamykać się w żelaznych trumnach?


6 sierpnia 2003 r. - Gdynia - popołudnie

Podczas II Wojny Światowej baza szkoleniowa U-Bootów znajdowała się w Gdyni. Na Bałtyku testowano okręty podwodne i szkolono ich załogi. Można to było robić bez przeszkód, bowiem Bałtyk był wówczas morzem spokojnym, którego nie bombardowali alianci. Nierzadko podczas ćwiczeń dochodziło jednak do wypadków. Z tego powodu na dnie Bałtyku spoczęło około 20 okrętów podwodnych - opowiadał Marek Twardowski. Dodał, że do U-Bootwaffe przyjmowani byli tylko ochotnicy. Młodzi mężczyźni w wieku od 17. do 25. roku życia musieli mieć dobrą kondycję psychiczną i fizyczną. Warunkiem było też ukończenie szkoły elementarnej.

Marek miał wypłynąć z nami, ale jak na złość skręcił nogę w kostce. Dzień przed rejsem spotkaliśmy się w jego rodzinnym mieście, Gdyni. W trzypokojowym mieszkaniu nie było ściany bez półki z książkami, atlasami i czasopismami. To rzeczywiście pasjonat - pomyślałam. Marek Twardowski jest kustoszem DARU POMORZA w gdyńskim oddziale Centralnego Muzeum Morskiego. Trzymasztowy żaglowiec zbudowany w 1909 roku w Hamburgu kilkakrotnie zmieniał właścicieli, zanim dwadzieścia lat później został zakupiony przez społeczeństwo Pomorza dla Szkoły Morskiej w Gdyni. Pod polską banderą pływał kilkadziesiąt lat, przemierzając w tym czasie praktycznie wszystkie morza i oceany. Od 1982 roku stoi zacumowany w porcie w Gdyni i pełni rolę statku - muzeum. Stanowi jeden z żelaznych punktów programu wycieczek odwiedzających Gdynię.

Byłam wdzięczna Dorocie Mikłaszewicz - dziennikarce z gdańskiego dodatku "Gazety Wyborczej Trójmiasto" za przekazanie mi telefonu do Marka Twardowskiego. Jeszcze przed wyjazdem z Katowic poprosiłam ją o pomoc w znalezieniu historyka, który dostarczyłby nam fachowej wiedzy dotyczącej okrętów podwodnych. Dorota bez wahania podała telefon do Marka. Trafiła w dziesiątkę, bo właśnie na kimś takim mi zależało. To ona była także autorką artykułów w "Gazecie Wyborczej", które pojawiły się w dniu naszego wypłynięcia i po powrocie z rejsu. Szczegółowo opisywała wspólne przedsięwzięcie Grzegorza "Banana" Dominika - wrakowego odkrywcy i naszej ekipy TVP.

Człowieka niezmiennie fascynowało to co niedostępne. To był powód, dla którego od zawsze marzył o podboju głębin. Kiedyś podwodne pojazdy mogły funkcjonować tylko w sferze wyobraźni. Gdy okazało się, że wraz z rozwojem techniki zaczęły nabierać realnych kształtów, od początku budziły niesamowite emocje. Nie obyło się bez katastrof i porażek. Pierwsze wyroby "techniki podwodnej" nie były doskonałe, ale w ciągu wieków ludzie nauczyli się produkować je w miarę bezpieczne. Podczas I i II Wojny Światowej okręty podwodne odnosiły wiele sukcesów; historyk tłumaczył, dlaczego tak mało okazałe jednostki rozpalały ludzkie umysły i nadzieje. Opowiedział, że pierwszy rysunek okrętu podwodnego sporządził Robert Valturio - inżynier wojskowy z Wenecji w 1472 roku. Przedstawił go w swojej książce "De ve militari", ale nie poparł żadnym technicznym opisem.

Kolizja, wypadek, awaria i tak można by wymieniać - mówił Marek Twardowski pochylony nad spisem 20 wraków U-Bootów znajdujących się na dnie Bałtyku i wskazując palcem w kolejne pozycje. Wynikało z niego, że w większości przypadków załogom udawało się uratować. Były jednak takie wypadki, jak zderzenie dwóch U-Bootów koło Gdyni, w którym zginęło ponad 40 marynarzy.

Czy wydobycie z morskiego dna jednego z U-Bootów miałoby sens i czy metalowa jednostka mogłaby stać się muzealnym obiektem? - zapytałam historyka.

Kilka U-Bootów znajduje się w muzeach na świecie. To dobry pomysł, bo dla osób interesujących się podwodną wojną zobaczenie U-Boota w muzeum może być jedyną okazją, aby sobie uzmysłowić, jak rzeczywiście wyglądał. Technicznie nie ma przeszkód, by podnieść z morskiego dna nawet dużą jednostkę. Problemem są jednak pieniądze. Stworzenie takiego muzeum U-Bootów byłoby bardzo kosztowne. Trzeba też pamiętać, że w wielu z nich mogą znajdować się szczątki marynarzy, którzy zginęli wraz z okrętem. Wydobycie takiego wraka może być sprawą delikatną z ludzkiego punktu widzenia - zakończył Marek Twardowski.


7 sierpnia 2003 r. - Port w Helu - rano

Stałam w porcie i przyglądałam się, jak kilkunastu mężczyzn wrzucało na pokład HESTII butle, torby ze sprzętem i suche skafandry. Butle oczywiście nie są wypełnione powietrzem. Od Urzędu Morskiego dostaliśmy zgodę na nurkowanie na U-Boota położonego na 67 metrach. Taka głębokość wymaga już odpowiedniego przygotowania. Grzegorz "Banan" Dominik wraz ze swoimi ludźmi pół poprzedniej nocy spędził na ładowaniu butli. Znajduje się w nich trimix - mieszanina oddechowa złożona z helu, azotu i mniejszej niż w powietrzu (21%) zawartości tlenu. Ten skomplikowany zabieg mieszania czynników oddechowych na duże głębokości przeprowadzono w bazie nurkowej ABYSS, która znajduje się kilkadziesiąt metrów od portu w Helu.

Mieszaniny przygotował "Banan". Dokonał obliczeń i sam napełniał poszczególne butle dla wszystkich członków wyprawy. Jest odpowiedzialny za ludzi, którzy dziś będą nurkować - wyjaśnił Miłosz Białkowski, towarzyszący "Bananowi" w przygotowaniach. "Banan" będzie dowodził ośmioosobową grupą nurków. W jej skład weszli: operatorzy zdjęć podwodnych Wojciech Jeznach i Silvestr Peknik oraz Miłosz Białkowski, Tomasz Wróblewski, Robert Klein, Marek Argulewicz, Tomasz Bińczak i Grzegorz Dudkowiak.

Nie mam uprawnień, by nurkować tak głęboko, więc pozostanę na pokładzie HESTII. Niestety z tego powodu część podwodną zdjęć zobaczę dopiero po wyjściu operatorów. Do Wojtka mam jednak zaufanie i wiem, że nakręci to, co jest najważniejsze. On także zna już mój gust i wie, jakie zdjęcia zrobią na mnie wrażenie. Jeszcze nigdy mnie nie zawiódł. Z Silvestrem Peknikiem - czeskim nurkiem zawodowym - pracuję po raz pierwszy, ale słyszałam, że dobrze radzi sobie z kamerą, a jego kilkunastominutowe filmy posiadają w domach nurkowie, zarówno z Czech, jak i ich polscy koledzy.

Weszliśmy na łódź naszego znajomego Jurka Lissowskiego. Jak zwykle był w dobrym humorze. Żartował nawet, że dziś "szczury lądowe" dostaną do wiwatu. Miał na myśli objawy choroby morskiej. W tym momencie nie potraktowałam tego poważnie, nigdy ich nie miałam. Dowodem na to były moje coroczne rejsy dziennikarzy DAREM MŁODZIEŻY, w których z wielką radością brałam udział. Tym większą, że w przeciwieństwie do niektórych kolegów z branży, nigdy nie cierpiałam z powodu kołysania. Dlaczego więc teraz miałabym mieć problem? Byłam spokojna i zlekceważyłam słowa Jurka. Nawet widok uczestników wyprawy nerwowo łykających awiomarin nie zaniepokoił mnie.


7 sierpnia 2003 r. - Port w Helu - południe

"Banan" miał awarię sprzętu, dlatego wypłynęliśmy z kilkugodzinnym opóźnieniem. Gdy tylko minęliśmy falochron okazało się, że strasznie kołysze. Od razu poczułam się źle. Widząc blednące twarze innych pasażerów HESTII czułam się coraz gorzej. Wraz ze mną objawy choroby morskiej wykazywały wszystkie "szczury lądowe". Wyjątkiem w naszej filmowej ekipie była tylko Ewa Kozik. Jak zwykle nawet największa fala nie była w stanie popsuć jej dobrego samopoczucia. Co więcej, miałam nawet wrażenie, że jej dobry nastrój jest wprost proporcjonalny do wysokości fal. Ewa niemal piszczała z radości, gdy woda przelewała się przez pokład HESTII. Wilki morskie - czyli stała załoga HESTII miała z nas niezły ubaw. Poradzili nam, że gdy czujemy potrzebę złożenia "ofiary Neptunowi", powinniśmy to czynić za burtę zawietrzną. Mieli rację. Jeden z uczestników naszej wyprawy nie do końca zrozumiał, o co chodzi. Po krótkiej chwili nie miał już problemów z określaniem skąd wieje wiatr.

Po kilkunastu minutach zdecydowałam, że zażyję awiomarin. Było jednak za późno. Jeszcze nie zdążyłam go przełknąć, a już musiałam biec do toalety. Miałam zamiar z niej nie wychodzić już do końca rejsu. Byłam załamana. Po misternie przygotowanym makijażu pozostał szarobrunatny ślad na mojej twarzy. Robiło mi się na przemian zimno i gorąco.

Mimo ogólnego osłabienia udało mi się odeprzeć pierwszą próbę włamania do toalety. Moja producentka Ewa Kozik przyszła zapytać, co się dzieje i próbowała mi wytłumaczyć, że nie poczuję się lepiej, jeżeli tam zostanę. Odprawiłam ją z kwitkiem i z powrotem zwinęłam się w kłębek na podłodze. Niestety Ewa nie dała za wygraną i wróciła po mnie z jakimś mężczyzną, który wywlókł mnie na pokład i położył na ławce. Byłam naprawdę nieszczęśliwa i nie mogłam w to uwierzyć, że moja koleżanka z pracy tak mnie potraktowała. Wdzięczność poczułam dopiero kilka godzin później. Od tego momentu mogłam obserwować z pozycji leżącej jak powstaje program.


7 sierpnia 2003 r. - Pokład HESTII - popołudnie

"Podwodną Polskę" oglądałem tylko raz. Było to dwa lata temu. Pamiętam jakiegoś instruktora z brodą. Opowiadał o nurkowaniu - powiedział do mnie Robert Klein pochylając się nad moją "miejscówką" na pokładzie, z której nie podniosłam się już do końca rejsu. Szybko rozpoczęłam wędrówkę myśli w poszukiwaniu instruktora z brodą. Próbowałam sobie przypomnieć, w którym z odcinków pojawił się taki jegomość. Dopiero po kilku chwilach uświadomiłam sobie drobny szczegół. Robert powiedział, że oglądał program dwa lata temu.

A więc może i był tam ów instruktor z brodą, ale to nie ja go nagrywałam i na pewno nie był to mój program. Kamień spadł mi z serca, bo zaczęłam podejrzewać, że choroba morska pozostawiła po sobie luki w mojej pamięci. Zorientowałam się, że Robert, zresztą nie pierwszy i nie ostatni, pomylił nasz program z poprzednim cyklem telewizyjnym także zatytułowanym "Podwodna Polska". Wytłumaczyłam mu, że sama dopiero po rozpoczęciu realizacji tego programu dowiedziałam się, że mieliśmy poprzedników. Okazało się, że parę lat wcześniej na antenie programu pierwszego Telewizji Polskiej ukazało się kilka odcinków o podwodnym świecie. Sama nie widziałam ani jednego. Cykl nie był kontynuowany i słuch o nim zaginął. Gdy wybraliśmy się w naszą pierwszą wyprawę, spotkaliśmy nad Bałtykiem Jerzego Abramowicza. Operator zdjęć podwodnych, który od wielu lat filmuje przyrodę polskiego morza, pokazał nam swoje filmowe archiwum. Mieliśmy przygotować program o zagrożonych i ginących gatunkach morskich, dlatego odkupiliśmy od Jurka kilka ujęć z martwymi morświnami i małymi foczkami wypuszczanymi na wolność przez pracowników Stacji Morskiej w Helu. To wtedy Jurek opowiedział nam o pierwszej "Podwodnej Polsce". Współpracował nawet przy powstawaniu cyklu, ale nie wiedział, dlaczego przerwano jego produkcję. Zaczęliśmy się zastanawiać nad zmianą tytułu. Chciałam, by mój program miał tytuł "Magia głębin". Trzy lata temu wymyślił go nasz grafik komputerowy Wiesław Szuścik. Idealnie pasował do filmów, w których pasjonaci nurkowania odkrywali piękny i fascynujący podwodny świat. Wtedy dostaliśmy z Warszawy faks z informacją o rozpoczęciu produkcji, na którym "Magię głębin" zastąpiono "Podwodną Polską". Do dziś nie wiem, czy wiedziano o istnieniu poprzedniego cyklu czy po prostu wymyślono go na poczekaniu. Robert śmiał się ze swojej pomyłki. Naszą pogawędkę przerwał głos kapitana HESTII - Jurka Lissowskiego. Okazało się, że jesteśmy już nad pozycją zatopionego okrętu podwodnego. U-Boot spoczywał ponad 60 metrów pod nami.

Po raz pierwszy spenetrowałem ten wrak dwa lata temu. Nie ja go odkryłem, ale byłem w tej grupie nurków, której udało się ustalić, co to za okręt. Na początku nurkowie pomylili go z innym wrakiem - opowiadał "Banan". Zaczynało się interesująco. Ci, którzy jako pierwsi sprawdzali tę pozycję, zeszli na ponad 60 metrów mając w butlach powietrze. Na tych głębokościach byli już pod wpływem narkozy azotowej, która daje objawy podobne do stanu, w jakim znajduje się człowiek po wypiciu alkoholu.

To było ciekawe przeżycie. Pamiętam jak nurkowie wrócili na pokład HESTII i właściwie niewiele pamiętali. Wiedzieli, że coś tam leży, ale nie byli w stanie powiedzieć, czy jest to wrak okrętu podwodnego, czy może jakiejś drewnianej jednostki - opowiadał Jurek Lissowski uśmiechając się na wspomnienie tamtych zabawnych doświadczeń. Kapitan HESTII był świadkiem odkrycia U-Boota. Zanim Jurek skończył swoją opowieść, nasi nurkowie byli już w wodzie.

Grzegorz Dominik i Tomasz Wróblewski mają za zadanie zmierzyć wrak. Prosił o to Lech Nowicz - były kierownik techniczny działu badań podwodnych Centralnego Muzeum Morskiego w Gdańsku. Posiada zdjęcia z sonaru i chciał porównać je z tym, co zdobędą dla niego nurkowie. Wokół tej jednostki jest wiele niewiadomych. Przypuszczalnie ma około 40 metrów. Do dziś nie ma nawet pewności, jakiej jest produkcji. Nie wiadomo także, co było przyczyną zatonięcia. Po zniszczeniach w okolicach śródokręcia i kiosku można wnioskować, że w tym miejscu doszło do eksplozji. Wygięcie blach może świadczyć, że wybuch nastąpił wewnątrz U-Boota. Nie jest też wykluczone, że okręt mógł wpłynąć na minę. Z powodu zniszczeń identyfikacja jednostki po kształcie kiosku jest niemożliwa.

Wrak spoczywa na lewej burcie i jest przechylony pod kątem 45 stopni - opowiadał po dwudziestominutowym pobycie na wraku "Banan". Wspominał, że gdy nurkował tu po raz pierwszy, także zaraz po opuszczeniu się na dno zobaczył drewnianą platformę, ale gdy tylko uniósł głowę, zobaczył nad sobą kiosk. W tym momencie wiedział, że to wrak okrętu podwodnego.

Ma wysunięty peryskop, co oznacza, że tuż przed zatonięciem mógł płynąć na głębokości peryskopowej, to znaczy kilka metrów pod powierzchnią wody - opowiadał Wojtek Jeznach, który przemieszczając się od strony dziobu w kierunku rufy okrętu napotkał także otwarte luki w pokładzie. W tej chwili zasypane są piachem z morskiego dna.

Silvestr Peknik wraz ze swoim nurkowym partnerem Robertem Kleinem sfilmowali poza śródokręciem świetnie zachowaną śrubę okrętu.

Na żadnym innym wraku nie widziałem aż tylu dorszy. Wokół śruby kłębiły się całe stada ryb. Zrobiły na mnie większe wrażenie niż sama jednostka - wspominał Robert, który był zaskoczony niewielkimi rozmiarami okrętu. Był także rozczarowany, że kiosk okrętu nie był tak okazały jak się tego spodziewał.

Zgodnie z moimi dzisiejszymi pomiarami jednostka ma około 40 metrów długości. Najprawdopodobniej był to mały U-Boot, który służył Niemcom do ćwiczeń. Mógł to być U-Boot Typu II*. Były to najmniejsze jednostki z niemieckich okrętów podwodnych - podsumował Tomek Wróblewski.


7 sierpnia 2003 r. - Pokład HESTII - popołudnie

W drodze powrotnej do portu zastanawiałam się, które z informacji o jednostce mogę podać w programie. Niewiadomych jest więcej niż faktów. Tak naprawdę nie jesteśmy w stanie stwierdzić jaki to typ U-Boota.

Nigdy nie będzie można powiedzieć dokładnie dopóki nurkowie nie wyciągną tabliczki znamionowej z nazwą, a właściwie z numerem okrętu - powiedział Alek Ostasz - wydawca Magazynu "Nurkowanie", który uczestniczy w naszej wyprawie. Zawsze jest bardzo ostrożny w określaniu nazwy wraków spoczywających na morskim dnie. Powiedział, że nie można także wykluczyć, że okręt ten został specjalnie zatopiony po wojnie. Takie przypadki się zdarzały. Zasugerował, by sprawdzić taką wersję.

Największą zagadką był jednak dla mnie drewniany pokład. Zadzwoniłam do Marka Twardowskiego, który powiedział, że najmniejsze niemieckie jednostki Typu II A, II B, II C i II D nie miały drewnianych pokładów. Nie jest jednak wykluczone, że załoga dla poprawy warunków służby mogła zbudować drewnianą platformę. Jest też możliwe, że to co widzieli członkowie naszej wyprawy, to wcale nie musi być drewno. Na archiwalnych zdjęciach U-Bootów widać podobne platformy. W książkach, które miałam ze sobą, "U-Booty i ich załogi" Witolda Głębowicza oraz "U-Bootwaffe 1939-1945" Waldemara Trojcy, widać było, że pokłady zrobione z metalu do złudzenia przypominały właśnie drewniane.

Niemieckie okręty podwodne Typu II A wybudowane w latach trzydziestych w Kilonii miały właśnie ponad 40 metrów. Były pierwszymi jednostkami podwodnymi hitlerowskiej Kriegsmarine. Powstało ich wówczas 6. Przeznaczone były do działań przybrzeżnych, a co za tym idzie miały niewielki zasięg. Okręty Typu II choć niewielkie, okazały się całkiem udanymi konstrukcjami. W początkowym okresie wojny były używane do akcji bojowych, odnosiły nawet sukcesy. Do końca 1939 roku większość jednostek tego typu została wycofana z pierwszej linii i skierowana na Bałtyk do celów szkoleniowych. Jeden z nich zatonął na wodach norweskich, a dwa wpadły potem w Gdyni w ręce Rosjan. Marek Twardowski opowiadał, że nie znalazł informacji, w jakim były stanie ani co się z nimi stało. Wiadomo jednak, co Rosjanie robili z nowymi U-Bootami, które pozostały na pochylniach w gdańskiej i elbląskiej stoczni. Badali je, demontowali i wywozili, by radzieccy inżynierowie mogli wykorzystać niemieckie rozwiązania budując swoje jednostki. A było warto, bo Niemcy w budowie okrętów podwodnych wyprzedzili innych o wiele lat.

Cały czas zadawałam sobie pytanie: jak to się stało, że jeden z najmniejszych U-Bootów spoczął na dnie Bałtyku? Mógł, zgodnie z wersją Alka Ostasza, zostać zatopiony, bo dla Rosjan nie przedstawiał żadnej wartości.

Niewykluczone, że stojący w gdańskim porcie okręt posłali na dno Polacy. Nie wiadomo także czy to na pewno U-Boot? Nie wyklucza się też tezy, że to rosyjski okręt podwodny, który mógł być celowo zatopiony po wojnie. Aż wreszcie można zaryzykować stwierdzenie, że to okręt podwodny jeszcze sprzed II Wojny Światowej.

Na te wszystkie pytania nie odpowiem ani ja, ani żaden z uczestników naszych wypraw. To dowód na to, że historia jednostki nie kończy się w chwili, w której znika ona pod powierzchnią wody. Ciąg dalszy jej dziejów odtworzą nurkowie, którzy zorganizują wyprawy na dno, a swoimi opowieściami zapiszą kolejne strony kroniki z historią jednostki.

Bałtyk to niesamowite morze. Nie ma tu bogatej przyrody, kolorowych ryb i rafy koralowej. Właściwie nic tu nie ma oprócz wraków. Ale za to ciekawych i nieznanych, a to w nurkowaniu lubię najbardziej - opowiada Silvestr Peknik, często uczestniczący w wyprawach polskich odkrywców wraków. Twierdzi, że nasze wybrzeże przyciąga nurków z całej Europy, ponieważ ciągle jest niezbadane.


7 sierpnia 2003 r. - Port w Helu - wieczór

Mimo że stałam już na nabrzeżu, kołysało nadal. Mój błędnik nie chciał się uspokoić. Patrzyłam na port, który w świetle zachodzącego słońca był w kolorze pomarańczy. Zastanawiałam się kiedy wrócimy nad morze, by ponownie spenetrować tę jednostkę. Może wtedy zauważymy więcej szczegółów, może znajdziemy tabliczki znamionowe, może któryś z nurków uderzając nożem w pokład jednostki sprawdzi czy zbudowany jest z drewna czy z metalu. Niestety takie wyprawy są drogie i czasochłonne.

Na razie te dziwne i tajemnicze jednostki można oglądać jedynie w podwodnym muzeum - na dnie Bałtyku. A szkoda, bo taką wystawę mogą zwiedzać tylko nieliczni.

 

* - według najnowszych badań jest to jednostka Typu VII


pm_1

pm_2

pm_3

pm_4

pm_5

pm_6

pm_7

pm_8

pm_9

pm_10

pm_11

pm_12

pm_13




Żadna część z powyższej publikacji nie może być reprodukowana ani przetwarzana
w dowolny inny sposób, bez zgody autora.